05 I Małe rzeczy. O tym jak zwolniłam i co trzyma mnie na powierzchni.

 


Dzisiaj postaram się pozytywnie. Jest piątek. Ma być 18 stopni (nareszcie!). Na razie nie mam siły wyjść spod kołdry, ale może ciepło na zewnątrz mnie wyciągnie. ... Tak zaczęłam ten wpis rano, po czym po niespełna 15 minutach mnie zmogło i musiałam się położyć jeszcze spać. Ale jestem (jest już wieczór) i piszę do Was dalej.

Terapia oraz ostatnie wydarzenia w moim życiu nauczyły mnie jednego - szukać małych rzeczy, które są dla mnie przyjemne i choć odrobinę poprawiają humor, tu i teraz. Wielkie plany przytłaczają mnie na samą myśl o nich. Ja ostatnio muszę iść krok za krokiem, powoli do przodu, w swoim tempie i w zgodzie ze sobą. Jak do tego doszło?

Kilka miesięcy temu trafiłam do szpitala z niedowładem nogi i miałam operację kręgosłupa. Nagle musiałam się zatrzymać. Dosłownie. Nie mogłam robić praktycznie nic tak samo jak wcześniej. Musiałam przestać pracować (ja - pracoholiczka), przestać sprzątać (ja - porządnicka), nosić zakupy, wyprowadzać 30 kg psa. Każdy ruch musiał być wykonany wolno i świadomie. Na spacerze pewnie żółw by mnie wyprzedził. No i weź i włóż skarpetki nie mogąc zgiąć kręgosłupa... Dziwne uczucie, ale najdziwniejsze dla mnie było to, że zwolniłam niemal do zera, a świat się nie zawalił. 

Po kilku tygodniach na zwolnieniu lekarskim naszły mnie myśli, że życie wolniej, spokojniej, odpuszczając rzeczy, na które nie mam siły jest lepsze niż ten pęd i stres, w którym żyłam ostatnie 20 lat. Gdy już mi się to zaczęło naprawdę podobać, przyszedł dół na maksa. Jakby wszystkie moje lęki wyszły po latach ze skorupy i zalały mnie po czubek głowy. 

Rezygnacja, niechęć, brak energii, problemy ze snem, smutek, brak apetytu, czarne myśli i dławiący strach. Z jakiego powodu? Głównie na myśl o tym, jak poukładać dalej swoje życie by zwolnić, bo wiem, że muszę - dla swojego dobra. Zakopałam się pod kołdrą. Klasycznie - zniknę i może jak się pojawię, to już problemu nie będzie.

Leżąc w łóżku oczywiście miałam wyrzuty sumienia, że leżę w łóżku, więc postanowiłam, że chociaż na kanapę w salonie będę się przenosić. Więcej od siebie nie oczekiwałam. Z czasem, obserwując siebie i to, co podpowiada mi serce, zaczęłam zauważać i dbać o drobne rzeczy, które dawały mi choć trochę przyjemności. Dzielę się tą listą z Tobą. Może i Tobie pomoże.

Powolne poranne rytuały - no dobrze, "poranne" jest dla mnie szerokim pojęciem, rozciągającym się do 14:00 po południu, ale tak je nazwijmy. Lubię ciszę i spokój powolnego wchodzenia w dzień. Gotuję wodę, by wypić ją gorącą na start dnia. Stoję i patrzę w okno (nie latam po mieszkaniu sprzątając, jak wcześniej). Potem leniwy prysznic. Odkąd moja fryzura to 3 mm, to udaje mi się na niego namówić nawet w najtrudniejsze dni, bo układanie włosów odpadło. Wreszcie - za radą bliskiej mi duszy - obowiązkowo śniadanie. Owsianka jedzona bez pośpiechu, bez ekranów, rozpraszaczy i stresorów. Po nim już zazwyczaj jestem zmęczona i potrzebuję wleźć pod koc.

Świece - mam na ich punkcie fioła. Palą się od rana do nocy. Na stoliku przy kanapie, na której leżę pod kocykiem oczywiście. Szczególnie lubię te naturalne zapachowe. Podobnie - olejki eteryczne, które zakraplam do mini odświeżacza powietrza. Na lęki i depresję najlepsze są cytrusowe.

Czas na kawę - nauczyłam się po prostu pić kawę, smakować ją powoli, a nie jak wcześniej brać jej łyk zupełnie nieświadomie, bo gdzieś pędziłam (zwykle goniąc deadline'y), albo wręcz zapominając wziąć choćby łyk, a kawa stygła. 

Zupy - i to nie żart. Przy braku apetytu i niechęci do gotowania, zupy z dostawą absolutnie ratują mi życie.

Robienie na drutach - monotonia tej czynności mnie uspokaja, a czasem też doskonale usypia;) Miło jest włożyć na siebie coś, co zrobiłam sama.

Czytanie - szczególnie, gdy nikogo poza mną nie ma w domu lub pójdą już spać. Przenoszę się w inny świat, wyciszam, może tam uciekam...? Czytam codziennie, bo na to - mam wrażenie - zawsze mam siłę.

Jest jedna rzecz, która pomaga mi najbardziej, a do której zrobienia bardzo ciężko mi się zmusić (szczególnie w miesiącach chłodnych i ponurych, czyli generalnie 9 z 12 w naszej szerokości geograficznej). To spacery z moją ukochaną sunią. Wiadomo, że ruch i świeże powietrze robią dobrze na głowę i nie tylko. Ja jednak najbardziej lubię obserwować jak ona spaceruje. Wącha, biega radośnie, eksploruje świat. Jest tu i teraz, i tym się cieszy. Na pewno nie planuje, ani nie zastanawia się co to będzie za miesiąc, rok, czy kilka lat. Staram się tego od niej uczyć.

Podobnie obserwowanie naszego kocura ancymona, który beztrosko gapi się na sikorki za oknem, pokłada się tu i tam, wyciągając z lubością, przychodzi po głaski i miłość. Też nie wygląda na zestresowanego życiem.

Absolutna i bezwarunkowa miłość tych zwierzaków. Chyba nic nie poprawia tak humoru. Ich empatia i ciepło. Radość tylko dlatego, że jestem obok. Wierni i najlepsi przyjaciele.

Ładne otoczenie i porządek - jestem wzrokowcem i nie byłabym w stanie żyć w brzydkiej, byle jakiej przestrzeni. Ostatnio siostra dała mi w prezencie dywan, który zrobiła na szydełku. Jest piękny, a dzięki niemu w salonie zrobiło się tak przytulnie, że tym chętniej przenoszę się na kanapę pod koc.

Ładne małe przedmioty. Na przykład kwiatki. Goździki są tanie, a stoją 2 tygodnie i przynoszą radość w ponure dni. Minimalistyczne notesy z gładkimi kartkami. W ogóle artykuły papiernicze to moja zmora. Podobnie jak dodatki home. Dużo dyscypliny wymaga ode mnie odwiedzenie takich sklepów, a algorytmy instagrama bezbłędnie mi takie właśnie rzeczy podrzucają.

Kolor paznokci - poprawia mi humor nawet, gdy chowam się pod kołdrą. Po 2 latach pandemii pozwalam sobie na tę drobną kobiecą przyjemność.

Dobry film - lubię obejrzeć dobry film, w domu, bo kino to za dużo interakcji. Ostatnio ujął mnie "Kruk", ale też "The Good Doctor", przy którym płaczę regularnie ze wzruszenia.

Sąsiedzkie herbatki i obecność dobrych ludzi - operacja mocno (po raz kolejny) zweryfikowała moje znajomości. Cieszy mnie jednak to, że mam w swoim otoczeniu dobre dusze, które dają ogromne wsparcie, ciepło i nadzieję. Herbatki, gdy ja w swetrze i legginsach leżę na ich kanapie i gadamy na tematy ważne i błahe są moim odkryciem ostatnich miesięcy. 

Odcinanie się od złej energii innych. Jedna z najbliższych mi osób poradziła mi ostatnio pewną wizualizację. Ilekroć koło mnie pojawia się zła energia, emocje, których nie chcę i nie mam siły dźwignąć, mam sobie wyobrażać, że jestem otoczona taką bańką, od której powierzchni ta energia się odbija. Pomaga też powiedzenie sobie "Spokojnie, to nie jest moje". Spróbuj, to naprawdę działa.

Odcięcie serwisów informacyjnych - przestałam puszczać w tle TVN24 GO i jestem spokojniejsza. Po newsy sięgam świadomie wtedy, gdy mam na nie przestrzeń.

Zmęczyły mnie social media, więc je ograniczyłam i też mi lepiej.

Przytulenie się do moich chłopaków powoduje, że przypominam sobie co jest ważne, że jestem bezpieczna i kochana.

Wiosna zapewnia mi niezłą huśtawkę nastrojów, więc te drobne momenty i małe radości staram się zauważać i pielęgnować każdego dnia. Uczę się uważności - być tu i teraz, nie projektować przyszłości, słuchać siebie na poziomie serca i intuicji bardziej niż rozumu, być ze sobą szczerą i w zgodzie, odpuszczać (!) oraz kochać siebie. Nie zawsze mi wychodzi, by nie powiedzieć, że często mi nie wychodzi, ale wiem, że warto.

Życzę Ci małych radości,

Dorota



Photo by Ryan Moreno on Unsplash

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

04 I O tym co, a właściwie kto skłonił mnie do pójścia do psychiatry.

01 I Cześć! O tym dlaczego piszę i czego się tutaj możesz spodziewać.